Ciemność.
Odgłos otwieranych drzwi i pstryczka elektrycznego. Nagle światło, które
pada z góry.
Pomieszczenie:
wąska, zaścielona kanapa, spod której wystaje sznur,
przy niej przykryte równo ułożonym kocem łóżko polowe,
zabytkowy piec żeliwno-kaflowy na nogach,
kufer,
wieszak – na nim sweter i kapelusz,
na środku „kontener” albo ogromne pudło z jabłkami,
obok worek wypełniony nimi do połowy,
tablica szkolna przykryta trzema takimi samymi workami, które w
całości ją zakrywają,
na czarnym stole rewolwer,
nad nim zawieszona nisko żarówka elektryczna.
Tło:
w głębi sceny zamknięte, drewniane, podwójne, odrapane drzwi z szybami.
1.
Mężczyzna w pełnych butach i koszuli.
Sięga po sweter wiszący na wieszaku. Chwilę patrzy za okno. Zakłada
sweter.
Było zimno, wróciłem do szkoły po sweter. Obliczyłem, że będą na
pagórku dopiero za pół godziny. Jeden był na koniu, drugi szedł pieszo. Z
wysiłkiem posuwali się wolno po śniegu, między kamieniami. Koń potykał się
od czasu do czasu. Nie słychać go było jeszcze, ale już widziałem parę
buchającą z jego nozdrzy. Pomyślałem, że przynajmniej jeden z mężczyzn
musiał znać okolicę. Szli ścieżką, która od wielu dni ginęła pod brudnym
śniegiem.
Podchodzi do podwójnych drzwi w głębi sceny. Zagląda przez szybę.
Po czarnej tablicy płynęły cztery rzeki, narysowane kredą w czte- rech
różnych kolorach. Płynęły dokładnie od trzech dni.
Podchodzi do pieca. Odgarnia popiół. Zostawia otwarte drzwiczki.
Śnieg spadł nagle w połowie października po ośmiu miesiącach suszy.
Deszcz nie spadł i moich dwudziestu uczniów przestało chodzić do szkoły.
Trzeba było czekać na pogodę.
Na chwilę odwraca się za siebie, patrzy w stronę okna, po czym
otrzepuje ręce.
Przy dobrej pogodzie widać fioletową ścianę góry, o której wiesz, że
za nią jest już tylko pustynia.
Chwila ciszy.
Nie było ich już widać. Musieli wejść na ścieżkę. Niebo było mniej
ciemne: w nocy śnieg przestał padać. O drugiej po południu zdawało się, że
dzień się dopiero zaczyna. Ale było to lepsze od tych trzech dni, kiedy
gęsty śnieg padał w nieustannych ciemnościach, jak dzisiaj. Wiatr uderzał w
drzwi klasy... Przez długie godziny siedzę cierpliwie w swoim pokoju, z
którego wychodzę tylko do przybudówki, żeby przynieść węgiel. Na
szczęście ciężarówka z najbliższej wsi przywiozła żywność na dwa dni
przed zawieją. Mam zresztą dość zapasów, żeby to przetrzymać.
Podchodzi do kontenera z jabłkami.
Muszę je rozdać tym uczniom, których rodziny padły ofiarą suszy. Ale to
spotkało wszystkich. Codziennie też daję trochę zboża dzieciom. Brakuje im
tego zboża w taką pogodę. Może jakiś ojciec albo starszy brat przyjdzie
wieczorem i będę mógł dać im do tego trochę ziarna. Trzeba jakoś
przetrwać, chociaż trudno będzie zapomnieć o tej armii cieni w łachmanach,
miesiąc po miesiącu. O ziemi dosłownie wyprażonej i kurczącej się, o
kamieniach rozsypujących się pod stopą.
Podchodzi do na wpół wypełnionego worka z jabłkami, przesypuje do niego
owoce z „kontenera”.
„Żyjesz jak mnich w tej swojej zapadłej szkole!”.
Ale jestem zadowolony z takiego życia. Czuję się wielkim panem. Mam tynkowane
ściany, wąską kanapę, studnię i co tydzień zaopa-
trzenie w wodę i żywność. I nagle ten śnieg, niespodziewanie, bez
ulgi deszczu...
Odkłada worek pod ścianę, kiedy jego uwagę przykuwa „wspomnienie zza
okna”.
Zobaczyłem ich już w połowie wysokości stoku. W jeźdźcu rozpoznałem
Balducciego, starego żandarma. Znam go od dawna. Balducci prowadził na sznurze
tego drugiego. Tamten ze związanymi dłońmi i pochylonym czołem. Żandarm
chyba przywitał mnie jakimś gestem, cały pochłonięty patrzeniem na tego
drugiego, ubranego w sandały i skarpetki z grubej, surowej wełny. Zbliżali
się. Balducci jechał tak, żeby koń nie uderzył tego człowieka. W pewnym
momencie, z odległości, z której dobiegał głos, Balducci krzyknął: „Trzy
kilometry zrobiliśmy w godzinę!”. Nie odpowiedziałem. Widziałem, że ten na
sznurze ani razu nie podniósł głowy.
Podchodzi do pieca – już się rozpaliło. Zamyka drzwiczki. Patrzy w
publiczność.
Wejdźcie się ogrzać.
Balducci zsiadł ciężko z konia, nie wypuszczając sznura. Ma małe, ciemne
i głęboko osadzone oczy pod opalonym czołem i usta pełne zmarszczek. Wygląda,
jakby był czymś zaaferowany. ALBO Wygląda na pilnego i uważnego. ALBO
Wygląda, jakby zastanawiał się nad czymś pilnie i uważnie. Konia
zaprowadziłem do przybudówki i wróciłem do nich. Wprowadziłem ich tutaj.
Patrzy w publiczność.
Napalę w klasie, tam będzie nam wygodniej.
Otwiera podwójne drzwi w głębi sceny i znika za nimi.
2.
Wraca. Powoli otwiera drzwi i rozgląda się po scenie.
Kiedy znowu wszedłem do pokoju, Balducci siedział na kanapie. Rozwiązał
sznur łączący go z tym drugim. Drugi przykucnął przy piecu. Ręce miał
wciąż związane, czapkę zsuniętą teraz na tył głowy. Patrzył w stronę okna.
W pierwszej chwili zobaczyłem tylko jego wielkie wargi. Pełne, gładkie. Nos
miał prosty, oczy ciemne i rozpalone. Czapka odsłoniła uparte czoło i cała jego
twarz, bla- da od zimna, wydawała się niespokojna i zbuntowana. Wtedy ten
człowiek zwrócił się do mnie twarzą i spojrzał prosto w oczy.
Patrzy w publiczność.
Przejdźcie do klasy, zrobię wam miętową herbatę.
Balducci powiedział: „Dzięki. Co za życie. Dobrze, że niedaleko mi już
do emerytury”. A ten drugi wstał i powoli, trzymając przed sobą ręce
związane w przegubach, przeszedł do klasy.
Zamyka za sobą drzwi, jak gdyby zamykał je za żandarmem i tym drugim.
Siada na kufrze.
Razem z herbatą przyniosłem krzesło. Ale Balducci rozsiadł się już na
pierwszej ławce szkolnej. Więzień usiadł koło tablicy, naprzeciwko pieca.
Podałem mu szklankę z herbatą. Można mu rozwiązać ręce?
Pochyla się.
Stawiając szklankę na ziemi, klęknąłem obok niego. Nie mówiąc ani
słowa, patrzył na mnie tak samo, swoimi płonącymi od gorączki oczami. Kiedy
miał już wolne ręce, potarł o siebie nabrzmiałe przeguby, wziął szklankę i
wypił gorącą herbatę małymi, szybkimi łykami.
Znów patrząc w publiczność, prowadzi wyimaginowany dialog między
sobą a żandarmem.
I dokąd tak idziecie?
„Do ciebie, synu”.
Szczególni uczniowie. Zostajecie na noc?
„Nie. Ja wracam, a ty odprowadzisz kolegę. Czekają na niego w urzędzie”.
Co to znaczy? Kpisz sobie ze mnie?
„Nie, synu. Takie są rozkazy”.
Rozkazy? Nie jestem... To nie mój fach.
„I co z tego? W takim czasie robi się wszystko. To są rozkazy. Rozkazy
ciebie także dotyczą. Nie jest spokojnie, słyszałem, że szykują bunt.
Posłuchaj, synu. Bardzo cię lubię, ale zrozum. Jest nas dwunastu. Żeby
patrolować teren wielkości małego departamentu, muszę wracać. Dostałem
zadanie, aby ci go oddać i natychmiast wrócić. Nie można go było tam
zostawić. Musisz go jutro odprowadzić. Dwadzieścia kilometrów chyba cię
nie przerazi? Potem będziesz miał spokój. Wrócisz do swoich uczniów i spokojnego
życia”.
Nasłuchuje, po czym kontynuuje „dialog”.
Ciągle słyszę, jak koń parska i uderza kopytem za ścianą.
Chwila ciszy.
Co on zrobił? Mówi w naszym języku?
„Nie, ani słowa. Szukano go od miesiąca, ale go ukrywali. Zabił swojego
kuzyna”.
Jest przeciwko nam?
„Chyba nie. Ale czy to można wiedzieć. Sprawy rodzinne. Podobno jeden był
winien zboże drugiemu”.
Na słowo „zboże” wzdryga się.
Nie bardzo wiadomo. Krótko mówiąc, zabił kuzyna nożem ogrodniczym.
Wiesz, jak barana. Ciach! Ciach!
Robi ruch, jak gdyby ciągnął ostrzem po szyi.
„Dziękuję, chłopcze. A teraz lecę”.
Widziałem, jak wyciąga nóż z kieszeni. Co robisz? – zapytałem, a on
zdumiony wskazał na sznur pod kanapą.
Idzie po worek, ponownie przesypuje do niego jabłka.
Strzelbę do polowania mam właśnie w kufrze. Nie uważam, żebym musiał ją
mieć przy łóżku, jak sugerował.
„Źle masz w głowie, synu, źle masz w głowie...”.
On uważa mnie za zwariowanego. Dlatego mnie lubi, bo mówi, że jego syn
był taki.
Patrzy na rewolwer na stole.
Mówiłem ci, Balducci, zabieraj to! Wszystko to mnie brzydzi, a ten facet
najbardziej.
Stary żandarm stał przede mną i patrzył na mnie surowo. Człowiek nie
przyzwyczaja się do tego, aby prowadzić ludzi na sznurze, tylko że im nie
można było pozwolić na wszystko. Kazał powtórzyć mi to, co powiedziałem.
Nie wydam go!
Ale żandarmowi kazano odstawić więźnia. Otworzyłem więc szufladę,
wyjąłem pióro i podpisałem. Nie pozwolił się odprowa- dzić, ponieważ
uznał, że go obraziłem.
Odkłada worek pod ścianę. Wsuwa rewolwer, który leżał na stole, do
kieszeni i kładzie się na łóżku.
Długo tak leżałem, słuchając ciszy. On został w klasie. Ta cisza wydawała
mi się przykra w pierwszych dniach po przyjeździe tutaj. Z początku ona i
samotność przeszkadzały mi. Tak, kamień pokrywa trzy czwarte tego kraju.
Miasta rodzą się tu, rozbłyskują, potem znikają. Ludzie przechodzą przez
nie, kochają się albo skaczą sobie do gardeł. Potem umierają. Na tej
pustyni każdy, i ja, i mój gość, jest niczym.
Gaśnie żarówka.
Co znowu?
Sięga po świeczkę do kufra. Zapala ją.
Kiedy wstałem, żaden odgłos nie dochodził z klasy. Byłem zaskoczony
radością, którą poczułem na samą myśl o tym, że ten człowiek mógł
uciec. Ale więzień był w klasie. Wyciągnął się tylko na podłodze, przy
piecu.
W półmroku podchodzi do podwójnych drzwi w głębi sceny.
Ma otwarte oczy i patrzy w sufit. Tak myślałem – jest głodny. Bierze
jedzenie, którym go poczęstowałem, podnosi szybko do ust i zatrzymuje się.
(„Dialog”).
„A ty? Zjedz ty najpierw. To ty jesteś sędzią?”.
Nie, tylko zostajesz u mnie do jutra.
„A czemu ze mną jesz?”.
Jestem głodny.
Przyniosłem mu z przybudówki łóżko polowe. Potem nie miałem już nic do
roboty, więc patrzyłem na niego, starając się wyobrazić sobie jego twarz w
przypływie szaleństwa. Ale nie potrafiłem. Widziałem tylko ciemne i
błyszczące oczy. Zapytałem: Dlaczego go zabiłeś? A on wyjaśnił, że ktoś
uciekł, więc za nim pobiegł... Pytał, co z nim zrobią. Bał się. Myślał, że
mogę go zabić. Nie chciał się położyć, chociaż niecierpliwie wskazałem mu
łóżko. Pytał tylko, czy żandarm jutro wróci i czy pójdę z nimi.
Nie wiem, nie wiem.
Prąd wraca. Gasi świeczkę.
W końcu wyciągnął się na kocach. Nogami do okna. Patrzył w światło,
próbując nie mrugać oczami. Chciał, żebym poszedł z nimi.
„Chodź z nami”.
W połowie nocy ciągle jeszcze nie spałem. Położyłem się do łóżka
zupełnie rozebrany, bo zazwyczaj śpię nago. Ale kiedy wszedłem bez ubrania do
pokoju, zawahałem się. Przez chwilę chciałem się ubrać, potem wzruszyłem
ramionami. Nie z takimi już miałem do czynienia, i z nim dam sobie radę.
Wyciąga pistolet z kieszeni, przekłada go z ręki do ręki.
Ze swojego łóżka mogłem go obserwować. Leżał na plecach nieruchomy,
ostre światło raziło go w oczy. On ciągle leżał bez ruchu, ale zdawało mi
się, że ma otwarte, już martwe oczy. W nocy wiatr się wzmocnił. Więzień
odwrócił się do mnie plecami i wydawało mi się, że słyszę jego jęk. Nie
nachyliłem się nad nim, ale śledziłem jego oddech. Jeszcze wiele razy będę
słuchał tego oddechu, jego dźwięku dochodzącego z tak bliska. Będę
rozmyślał, nie mogąc usnąć. W tym pokoju, gdzie od roku śpię sam, jego
obecność mnie krępowała.
Dlaczego narzuciłeś mi to braterstwo? Potem, kiedy się poruszyłeś,
ciągle nie spałem. Przy twoim drugim poruszeniu znieruchomiałem. Widziałem,
jak unosisz się na rękach, nie odwracając głowy w moją stronę, jak gdybyś
nasłuchiwał z największą uwagą. Nie ruszałem się. Pomyślałem, że rewolwer
został w szufladzie biurka. Należało działać szybko. Spuściłeś nogi na
ziemię, czekałeś jeszcze, potem wyprostowałeś się powoli. Zacząłeś iść
w stronę przybudówki. Cicho, ostrożnie. Zostawiłeś za sobą otwarte drzwi.
Ucieka – pomyślałem. Pozbyłem się kłopotu.
Uciekaj!
Usłyszałem wodę i zrozumiałem, co to znaczy, kiedy znowu stanął w
drzwiach. Zamknął je starannie i położył się.
Wstaje, otwiera kufer, wrzuca do niego pistolet.
Śnię, śnię. I on też spał.
Ściąga kolejny worek z tablicy, przedostatni. Ponownie przesypuje
owoce. Przewieszony na tablicy ostatni worek odsłonił rzeki namalowane kredą
po jej bokach.
Niebo jest od rana bezchmurne. Nawet teraz. A on tak spał, z otwartymi
ustami, zupełnie bezbronny. I te jego obłąkane oczy, kiedy nim potrząsnąłem
– to ja, trzeba coś zjeść, kawa gotowa. Pokazałem mu, gdzie może się
umyć, i zwróciłem uwagę, że gdzieniegdzie śnieg stopniał na ścieżce.
Kaszlnął. Zwyczajnie, jak żywy człowiek. Głupia zbrodnia tego człowieka
upokarza mnie, ale wydać go... Po co mi go tutaj przesłali? Żebym patrzył,
jak nad cementową podłogą myje sobie zęby dwoma palcami?! IDŹ! – krzyczałem
do niego, ale nie ruszył się. IDŹ, NIE ROZUMIESZ, CO MÓWIĘ?! WYŁAŹ JUŻ!
Też idę...
Skierowaliśmy się na wschód, spokojnie szedł za mną. Niedaleko
od szkoły wydawało mi się, że słyszę za sobą jakiś hałas. Musieliśmy
zawrócić, obszedłem dom, ale nie było nikogo. Patrzył na mnie, nic nie
rozumiejąc.
Zdenerwowany, próbując sobie dokładnie przypomnieć wydarzenia.
Potem szliśmy godzinę, potem odpoczęliśmy... Śnieg topniał coraz
bardziej, słońce osuszało kałuże. Kiedy ruszyliśmy znowu, pierwszy raz od
tak dawna usłyszałem, jak ziemia dźwięczała pod moimi stopami. Od czasu do
czasu widziałem ptaki. I to świeże światło.
Poddaje się przyjemnemu wspomnieniu.
Wielką, znajomą przestrzeń, teraz zupełnie żółtą od słońca. Wtedy
doszliśmy do wzgórza ze skał. Kilka nędznych drzew, tylko niebo, ani śladu
człowieka. I wtedy to się stało. Odwróciłem się do niego – patrzył na mnie,
nie rozumiejąc.
Spogląda w stronę pistoletu.
Mówię mu: Weź, to chleb i cukier. Wystarczy ci na dwa dni. Masz jeszcze
trochę pieniędzy. Pokazałem mu, jak dalej idzie droga.
Masz stąd tylko dwie godziny marszu. Czekają na ciebie.
Wziął paczkę i pieniądze, ale trzymał ręce na wysokości piersi, jakby
nie wiedział, co ma robić z tym, co dostał. Nie ruszał się. Patrzył. Ściskał
coraz mocniej paczkę i pieniądze. Mówię mu: W ciągu jednego dnia dojdziesz
do pierwszej osady. Przyjmą cię i schronią zgodnie z ich obyczajem,
obiecuję.
Zobaczyłem ogromny popłoch na jego twarzy.
„Posłuchaj”, „posłuchaj” – coś zaczął do mnie mówić, coś próbował...
Nie! Milcz!
3.
Odwróciłem się plecami, zaraz potem ruszyłem w kierunku szkoły.
Sięga po sznur spod łóżka.
Przez kilka minut słyszałem tylko własne kroki na zimnej ziemi i nie
odwracałem głowy. Nie odwracaj głowy, nie odwracaj głowy!
Ale jednak odwróciłem się.
Ściska sznur, przeplata go przez palce. Podchodzi do worka, który
przed chwilą napełniał, i wiąże go sznurem.
Był tam, na skraju wzgórza, z dziwnie zwisającymi teraz rękami, i miałem
wrażenie, że patrzy na mnie. Poczułem skurcz w gardle, zakląłem i odszedłem.
Odkłada worek pod ścianę, w przerażeniu podchodzi do tablicy, kuca.
Ja! Ja! Byłem już daleko, kiedy zatrzymałem się znowu i spojrza- łem.
Słońce było wysoko na niebie i zaczynało mnie palić w czoło. Co mam
powiedzieć?! Tak, zawracam, jestem niepewny, ale zdecy- dowany, cały ociekam
potem! Wspinam się z największym pośpie- chem i ja także zostaję bez tchu
na szczycie.
Dłuższa cisza.
I w lekkiej mgle widzę go, jak idzie. Wolno. Drogą wiodącą do
więzienia.
Patrzy za okno, na niebo, na szerokie, niewidoczne ziemie. Ściągając
ostatni worek z czarnej tablicy, odsłania wyryty na niej niewprawną ręką –
pomię- dzy rzekami namalowanymi kredą – napis: „WYDAŁEŚ NASZEGO BRATA.
ZAPŁACISZ ZA TO”.
Koniec.