Joanna Roś

Gość

monodram na motywach opowiadania Alberta Camusa (w przekładzie Joanny Guze)

Ciemność.
Odgłos otwieranych drzwi i pstryczka elektrycznego. Nagle światło, które pada z góry.


Pomieszczenie:

wąska, zaścielona kanapa, spod której wystaje sznur,

przy niej przykryte równo ułożonym kocem łóżko polowe,

zabytkowy piec żeliwno-kaflowy na nogach,

kufer,

wieszak – na nim sweter i kapelusz,

na środku „kontener” albo ogromne pudło z jabłkami,

obok worek wypełniony nimi do połowy,

tablica szkolna przykryta trzema takimi samymi workami, które w całości ją zakrywają,

na czarnym stole rewolwer,
nad nim zawieszona nisko żarówka elektryczna.


Tło:
w głębi sceny zamknięte, drewniane, podwójne, odrapane drzwi z szybami.


1.


Mężczyzna w pełnych butach i koszuli.

Sięga po sweter wiszący na wieszaku. Chwilę patrzy za okno. Zakłada sweter.


Było zimno, wróciłem do szkoły po sweter. Obliczyłem, że będą na pagórku dopiero za pół godziny. Jeden był na koniu, drugi szedł pieszo. Z wysiłkiem posuwali się wolno po śniegu, między kamieniami. Koń potykał się od czasu do czasu. Nie słychać go było jeszcze, ale już widziałem parę buchającą z jego nozdrzy. Pomyślałem, że przynajmniej jeden z mężczyzn musiał znać okolicę. Szli ścieżką, która od wielu dni ginęła pod brudnym śniegiem.


Podchodzi do podwójnych drzwi w głębi sceny. Zagląda przez szybę.


Po czarnej tablicy płynęły cztery rzeki, narysowane kredą w czte- rech różnych kolorach. Płynęły dokładnie od trzech dni.


Podchodzi do pieca. Odgarnia popiół. Zostawia otwarte drzwiczki.


Śnieg spadł nagle w połowie października po ośmiu miesiącach suszy. Deszcz nie spadł i moich dwudziestu uczniów przestało chodzić do szkoły. Trzeba było czekać na pogodę.


Na chwilę odwraca się za siebie, patrzy w stronę okna, po czym otrzepuje ręce.


Przy dobrej pogodzie widać fioletową ścianę góry, o której wiesz, że za nią jest już tylko pustynia.


Chwila ciszy.


Nie było ich już widać. Musieli wejść na ścieżkę. Niebo było mniej ciemne: w nocy śnieg przestał padać. O drugiej po południu zdawało się, że dzień się dopiero zaczyna. Ale było to lepsze od tych trzech dni, kiedy gęsty śnieg padał w nieustannych ciemnościach, jak dzisiaj. Wiatr uderzał w drzwi klasy... Przez długie godziny siedzę cierpliwie w swoim pokoju, z którego wychodzę tylko do przybudówki, żeby przynieść węgiel. Na szczęście ciężarówka z najbliższej wsi przywiozła żywność na dwa dni przed zawieją. Mam zresztą dość zapasów, żeby to przetrzymać.


Podchodzi do kontenera z jabłkami.


Muszę je rozdać tym uczniom, których rodziny padły ofiarą suszy. Ale to spotkało wszystkich. Codziennie też daję trochę zboża dzieciom. Brakuje im tego zboża w taką pogodę. Może jakiś ojciec albo starszy brat przyjdzie wieczorem i będę mógł dać im do tego trochę ziarna. Trzeba jakoś przetrwać, chociaż trudno będzie zapomnieć o tej armii cieni w łachmanach, miesiąc po miesiącu. O ziemi dosłownie wyprażonej i kurczącej się, o kamieniach rozsypujących się pod stopą.


Podchodzi do na wpół wypełnionego worka z jabłkami, przesypuje do niego owoce z „kontenera”.


„Żyjesz jak mnich w tej swojej zapadłej szkole!”.


Ale jestem zadowolony z takiego życia. Czuję się wielkim panem. Mam tynkowane ściany, wąską kanapę, studnię i co tydzień zaopa-
trzenie w wodę i żywność. I nagle ten śnieg, niespodziewanie, bez
ulgi deszczu...


Odkłada worek pod ścianę, kiedy jego uwagę przykuwa „wspomnienie zza okna”.


Zobaczyłem ich już w połowie wysokości stoku. W jeźdźcu rozpoznałem Balducciego, starego żandarma. Znam go od dawna. Balducci prowadził na sznurze tego drugiego. Tamten ze związanymi dłońmi i pochylonym czołem. Żandarm chyba przywitał mnie jakimś gestem, cały pochłonięty patrzeniem na tego drugiego, ubranego w sandały i skarpetki z grubej, surowej wełny. Zbliżali się. Balducci jechał tak, żeby koń nie uderzył tego człowieka. W pewnym momencie, z odległości, z której dobiegał głos, Balducci krzyknął: „Trzy kilometry zrobiliśmy w godzinę!”. Nie odpowiedziałem. Widziałem, że ten na sznurze ani razu nie podniósł głowy.


Podchodzi do pieca – już się rozpaliło. Zamyka drzwiczki. Patrzy w publiczność.


Wejdźcie się ogrzać.


Balducci zsiadł ciężko z konia, nie wypuszczając sznura. Ma małe, ciemne i głęboko osadzone oczy pod opalonym czołem i usta pełne zmarszczek. Wygląda, jakby był czymś zaaferowany. ALBO Wygląda na pilnego i uważnego. ALBO Wygląda, jakby zastanawiał się nad czymś pilnie i uważnie. Konia zaprowadziłem do przybudówki i wróciłem do nich. Wprowadziłem ich tutaj.


Patrzy w publiczność.


Napalę w klasie, tam będzie nam wygodniej.


Otwiera podwójne drzwi w głębi sceny i znika za nimi.


2.


Wraca. Powoli otwiera drzwi i rozgląda się po scenie.


Kiedy znowu wszedłem do pokoju, Balducci siedział na kanapie. Rozwiązał sznur łączący go z tym drugim. Drugi przykucnął przy piecu. Ręce miał wciąż związane, czapkę zsuniętą teraz na tył głowy. Patrzył w stronę okna. W pierwszej chwili zobaczyłem tylko jego wielkie wargi. Pełne, gładkie. Nos miał prosty, oczy ciemne i rozpalone. Czapka odsłoniła uparte czoło i cała jego twarz, bla- da od zimna, wydawała się niespokojna i zbuntowana. Wtedy ten człowiek zwrócił się do mnie twarzą i spojrzał prosto w oczy.


Patrzy w publiczność.


Przejdźcie do klasy, zrobię wam miętową herbatę.

Balducci powiedział: „Dzięki. Co za życie. Dobrze, że niedaleko mi już do emerytury”. A ten drugi wstał i powoli, trzymając przed sobą ręce związane w przegubach, przeszedł do klasy.


Zamyka za sobą drzwi, jak gdyby zamykał je za żandarmem i tym drugim. Siada na kufrze.


Razem z herbatą przyniosłem krzesło. Ale Balducci rozsiadł się już na pierwszej ławce szkolnej. Więzień usiadł koło tablicy, naprzeciwko pieca. Podałem mu szklankę z herbatą. Można mu rozwiązać ręce?


Pochyla się.


Stawiając szklankę na ziemi, klęknąłem obok niego. Nie mówiąc ani słowa, patrzył na mnie tak samo, swoimi płonącymi od gorączki oczami. Kiedy miał już wolne ręce, potarł o siebie nabrzmiałe przeguby, wziął szklankę i wypił gorącą herbatę małymi, szybkimi łykami.


Znów patrząc w publiczność, prowadzi wyimaginowany dialog między sobą a żandarmem.


I dokąd tak idziecie?


„Do ciebie, synu”.


Szczególni uczniowie. Zostajecie na noc?


„Nie. Ja wracam, a ty odprowadzisz kolegę. Czekają na niego w urzędzie”.


Co to znaczy? Kpisz sobie ze mnie?


„Nie, synu. Takie są rozkazy”.


Rozkazy? Nie jestem... To nie mój fach.


„I co z tego? W takim czasie robi się wszystko. To są rozkazy. Rozkazy ciebie także dotyczą. Nie jest spokojnie, słyszałem, że szykują bunt. Posłuchaj, synu. Bardzo cię lubię, ale zrozum. Jest nas dwunastu. Żeby patrolować teren wielkości małego departamentu, muszę wracać. Dostałem zadanie, aby ci go oddać i natychmiast wrócić. Nie można go było tam zostawić. Musisz go jutro odprowadzić. Dwadzieścia kilometrów chyba cię nie przerazi? Potem będziesz miał spokój. Wrócisz do swoich uczniów i spokojnego życia”.


Nasłuchuje, po czym kontynuuje „dialog”.


Ciągle słyszę, jak koń parska i uderza kopytem za ścianą.


Chwila ciszy.


Co on zrobił? Mówi w naszym języku?


„Nie, ani słowa. Szukano go od miesiąca, ale go ukrywali. Zabił swojego kuzyna”.


Jest przeciwko nam?


„Chyba nie. Ale czy to można wiedzieć. Sprawy rodzinne. Podobno jeden był winien zboże drugiemu”.


Na słowo „zboże” wzdryga się.


Nie bardzo wiadomo. Krótko mówiąc, zabił kuzyna nożem ogrodniczym. Wiesz, jak barana. Ciach! Ciach!


Robi ruch, jak gdyby ciągnął ostrzem po szyi.


„Dziękuję, chłopcze. A teraz lecę”.


Widziałem, jak wyciąga nóż z kieszeni. Co robisz? – zapytałem, a on zdumiony wskazał na sznur pod kanapą.


Idzie po worek, ponownie przesypuje do niego jabłka.


Strzelbę do polowania mam właśnie w kufrze. Nie uważam, żebym musiał ją mieć przy łóżku, jak sugerował.


„Źle masz w głowie, synu, źle masz w głowie...”.


On uważa mnie za zwariowanego. Dlatego mnie lubi, bo mówi, że jego syn był taki.


Patrzy na rewolwer na stole.


Mówiłem ci, Balducci, zabieraj to! Wszystko to mnie brzydzi, a ten facet najbardziej.


Stary żandarm stał przede mną i patrzył na mnie surowo. Człowiek nie przyzwyczaja się do tego, aby prowadzić ludzi na sznurze, tylko że im nie można było pozwolić na wszystko. Kazał powtórzyć mi to, co powiedziałem.


Nie wydam go!


Ale żandarmowi kazano odstawić więźnia. Otworzyłem więc szufladę, wyjąłem pióro i podpisałem. Nie pozwolił się odprowa- dzić, ponieważ uznał, że go obraziłem.


Odkłada worek pod ścianę. Wsuwa rewolwer, który leżał na stole, do kieszeni i kładzie się na łóżku.


Długo tak leżałem, słuchając ciszy. On został w klasie. Ta cisza wydawała mi się przykra w pierwszych dniach po przyjeździe tutaj. Z początku ona i samotność przeszkadzały mi. Tak, kamień pokrywa trzy czwarte tego kraju. Miasta rodzą się tu, rozbłyskują, potem znikają. Ludzie przechodzą przez nie, kochają się albo skaczą sobie do gardeł. Potem umierają. Na tej pustyni każdy, i ja, i mój gość, jest niczym.


Gaśnie żarówka.


Co znowu?


Sięga po świeczkę do kufra. Zapala ją.


Kiedy wstałem, żaden odgłos nie dochodził z klasy. Byłem zaskoczony radością, którą poczułem na samą myśl o tym, że ten człowiek mógł uciec. Ale więzień był w klasie. Wyciągnął się tylko na podłodze, przy piecu.


W półmroku podchodzi do podwójnych drzwi w głębi sceny.


Ma otwarte oczy i patrzy w sufit. Tak myślałem – jest głodny. Bierze jedzenie, którym go poczęstowałem, podnosi szybko do ust i zatrzymuje się.


(„Dialog”).


„A ty? Zjedz ty najpierw. To ty jesteś sędzią?”.


Nie, tylko zostajesz u mnie do jutra.


„A czemu ze mną jesz?”.


Jestem głodny.


Przyniosłem mu z przybudówki łóżko polowe. Potem nie miałem już nic do roboty, więc patrzyłem na niego, starając się wyobrazić sobie jego twarz w przypływie szaleństwa. Ale nie potrafiłem. Widziałem tylko ciemne i błyszczące oczy. Zapytałem: Dlaczego go zabiłeś? A on wyjaśnił, że ktoś uciekł, więc za nim pobiegł... Pytał, co z nim zrobią. Bał się. Myślał, że mogę go zabić. Nie chciał się położyć, chociaż niecierpliwie wskazałem mu łóżko. Pytał tylko, czy żandarm jutro wróci i czy pójdę z nimi.


Nie wiem, nie wiem.


Prąd wraca. Gasi świeczkę.


W końcu wyciągnął się na kocach. Nogami do okna. Patrzył w światło, próbując nie mrugać oczami. Chciał, żebym poszedł z nimi.


„Chodź z nami”.


W połowie nocy ciągle jeszcze nie spałem. Położyłem się do łóżka zupełnie rozebrany, bo zazwyczaj śpię nago. Ale kiedy wszedłem bez ubrania do pokoju, zawahałem się. Przez chwilę chciałem się ubrać, potem wzruszyłem ramionami. Nie z takimi już miałem do czynienia, i z nim dam sobie radę.


Wyciąga pistolet z kieszeni, przekłada go z ręki do ręki.


Ze swojego łóżka mogłem go obserwować. Leżał na plecach nieruchomy, ostre światło raziło go w oczy. On ciągle leżał bez ruchu, ale zdawało mi się, że ma otwarte, już martwe oczy. W nocy wiatr się wzmocnił. Więzień odwrócił się do mnie plecami i wydawało mi się, że słyszę jego jęk. Nie nachyliłem się nad nim, ale śledziłem jego oddech. Jeszcze wiele razy będę słuchał tego oddechu, jego dźwięku dochodzącego z tak bliska. Będę rozmyślał, nie mogąc usnąć. W tym pokoju, gdzie od roku śpię sam, jego obecność mnie krępowała.


Dlaczego narzuciłeś mi to braterstwo? Potem, kiedy się poruszyłeś, ciągle nie spałem. Przy twoim drugim poruszeniu znieruchomiałem. Widziałem, jak unosisz się na rękach, nie odwracając głowy w moją stronę, jak gdybyś nasłuchiwał z największą uwagą. Nie ruszałem się. Pomyślałem, że rewolwer został w szufladzie biurka. Należało działać szybko. Spuściłeś nogi na ziemię, czekałeś jeszcze, potem wyprostowałeś się powoli. Zacząłeś iść w stronę przybudówki. Cicho, ostrożnie. Zostawiłeś za sobą otwarte drzwi.


Ucieka – pomyślałem. Pozbyłem się kłopotu.


Uciekaj!


Usłyszałem wodę i zrozumiałem, co to znaczy, kiedy znowu stanął w drzwiach. Zamknął je starannie i położył się.


Wstaje, otwiera kufer, wrzuca do niego pistolet.


Śnię, śnię. I on też spał.


Ściąga kolejny worek z tablicy, przedostatni. Ponownie przesypuje owoce. Przewieszony na tablicy ostatni worek odsłonił rzeki namalowane kredą po jej bokach.


Niebo jest od rana bezchmurne. Nawet teraz. A on tak spał, z otwartymi ustami, zupełnie bezbronny. I te jego obłąkane oczy, kiedy nim potrząsnąłem – to ja, trzeba coś zjeść, kawa gotowa. Pokazałem mu, gdzie może się umyć, i zwróciłem uwagę, że gdzieniegdzie śnieg stopniał na ścieżce. Kaszlnął. Zwyczajnie, jak żywy człowiek. Głupia zbrodnia tego człowieka upokarza mnie, ale wydać go... Po co mi go tutaj przesłali? Żebym patrzył, jak nad cementową podłogą myje sobie zęby dwoma palcami?! IDŹ! – krzyczałem do niego, ale nie ruszył się. IDŹ, NIE ROZUMIESZ, CO MÓWIĘ?! WYŁAŹ JUŻ! Też idę...


Skierowaliśmy się na wschód, spokojnie szedł za mną. Niedaleko
od szkoły wydawało mi się, że słyszę za sobą jakiś hałas. Musieliśmy zawrócić, obszedłem dom, ale nie było nikogo. Patrzył na mnie, nic nie rozumiejąc.


Zdenerwowany, próbując sobie dokładnie przypomnieć wydarzenia.


Potem szliśmy godzinę, potem odpoczęliśmy... Śnieg topniał coraz bardziej, słońce osuszało kałuże. Kiedy ruszyliśmy znowu, pierwszy raz od tak dawna usłyszałem, jak ziemia dźwięczała pod moimi stopami. Od czasu do czasu widziałem ptaki. I to świeże światło.


Poddaje się przyjemnemu wspomnieniu.


Wielką, znajomą przestrzeń, teraz zupełnie żółtą od słońca. Wtedy doszliśmy do wzgórza ze skał. Kilka nędznych drzew, tylko niebo, ani śladu człowieka. I wtedy to się stało. Odwróciłem się do niego – patrzył na mnie, nie rozumiejąc.


Spogląda w stronę pistoletu.


Mówię mu: Weź, to chleb i cukier. Wystarczy ci na dwa dni. Masz jeszcze trochę pieniędzy. Pokazałem mu, jak dalej idzie droga.


Masz stąd tylko dwie godziny marszu. Czekają na ciebie.


Wziął paczkę i pieniądze, ale trzymał ręce na wysokości piersi, jakby nie wiedział, co ma robić z tym, co dostał. Nie ruszał się. Patrzył. Ściskał coraz mocniej paczkę i pieniądze. Mówię mu: W ciągu jednego dnia dojdziesz do pierwszej osady. Przyjmą cię i schronią zgodnie z ich obyczajem, obiecuję.


Zobaczyłem ogromny popłoch na jego twarzy.


„Posłuchaj”, „posłuchaj” – coś zaczął do mnie mówić, coś próbował...


Nie! Milcz!


3.


Odwróciłem się plecami, zaraz potem ruszyłem w kierunku szkoły.


Sięga po sznur spod łóżka.


Przez kilka minut słyszałem tylko własne kroki na zimnej ziemi i nie odwracałem głowy. Nie odwracaj głowy, nie odwracaj głowy!


Ale jednak odwróciłem się.


Ściska sznur, przeplata go przez palce. Podchodzi do worka, który przed chwilą napełniał, i wiąże go sznurem.


Był tam, na skraju wzgórza, z dziwnie zwisającymi teraz rękami, i miałem wrażenie, że patrzy na mnie. Poczułem skurcz w gardle, zakląłem i odszedłem.


Odkłada worek pod ścianę, w przerażeniu podchodzi do tablicy, kuca.


Ja! Ja! Byłem już daleko, kiedy zatrzymałem się znowu i spojrza- łem. Słońce było wysoko na niebie i zaczynało mnie palić w czoło. Co mam powiedzieć?! Tak, zawracam, jestem niepewny, ale zdecy- dowany, cały ociekam potem! Wspinam się z największym pośpie- chem i ja także zostaję bez tchu na szczycie.


Dłuższa cisza.


I w lekkiej mgle widzę go, jak idzie. Wolno. Drogą wiodącą do więzienia.


Patrzy za okno, na niebo, na szerokie, niewidoczne ziemie. Ściągając ostatni worek z czarnej tablicy, odsłania wyryty na niej niewprawną ręką – pomię- dzy rzekami namalowanymi kredą – napis: „WYDAŁEŚ NASZEGO BRATA. ZAPŁACISZ ZA TO”.


Koniec.